czwartek, 10 marca 2011

PROLOG


 

Siedzę na krawędzi skrzypiącego, metalowego krzesła, nerwowo zagryzając wargi. Boję się. Strach ściska mój żołądek, przełyk, zasysa policzki. Ostre paznokcie wbijają się w delikatną skórę przedramienia. Nie czuję bólu, rysuję długie czerwone linie na białej skórze. Ciemnowłosa kobieta na sąsiednim krześle uśmiecha się do mnie nieśmiało. Odwracam wzrok. Znam każdą zmarszczkę na jej twarzy, potrafię odczytać najmniejszy ruch jej warg. Czy dostrzega lęk w moich oczach? Opieram przedramiona na kościstych kolanach, chowam w nich pełną napięcia twarz. Znikam. Każdy dźwięk odbija się echem, każdy cień budzi niepokój. Słyszę rytmiczne kroki, to jedna z pielęgniarek, tylko one chodzą po korytarzach tak szybko. W białych chodakach. Podnoszę nerwowo głowę, zawieszam na niej wzrok, szukam kontaktu. Nie patrzy. Dynamicznym krokiem mija mnie, mija nas, bez słowa. Źle? Dobrze? Moja warga zaczyna krwawić, czuję posmak żelaza. Odurza mnie odór szpitalnych korytarzy. Cuchną chorobą, strachem, bólem, cuchną...śmiercią. Wskazówki ściennego zegara zatrzymały się w miejscu, niespiesznie wybijają rytm. Chwiejnym krokiem podchodzę do najbliższego okna. Niebo przesłonięte jest szaro granatowymi chmurami. Wiszą nisko, złowieszczo gromadzą się nad miastem. Padają pierwsze krople, duże, soczyste, chciałabym by zwilżyły wysuszone, spękane wargi. Przymykam sine z niewyspania powieki, próbuję uśpić niespokojny umysł, próbuję oddychać. Kim jestem?


 

Maja, Maja Jagodzińska, lat 19, tegoroczna maturzystka, urodzona 13 stycznia 1989 roku w Suwałkach, w roku zwycięstwa. Oczy brązowe, córka Zbigniewa, znaków szczególnych brak. Tak mam w dowodzie.


 

Nie byłoby mnie tu, nie szamotałabym się po tym piekielnym korytarzu pełnym lęków, gęstych oparów niepewności, gdyby nie rzęsista ulewa, która nadciągnęła nad moje miasto ostatniego dnia wakacji, półtora roku temu. Krople kwaśnej cieczy miały kształt i rozmiar dojrzałego grochu. W kilka minut zalały szare ulice, pienistą masą wlewały się do kratek kanalizacyjnych, wypełniały obszerne dziury w asfalcie i pęknięcia w chodnikach, zastawiając pułapki na nieświadomych niebezpieczeństwa mieszkańców, na mnie.


 


 

WRZESIEŃ


 

- Jasny gwint! gratulacje Maja, prawdziwa z ciebie oferma- syknęłam sama na siebie otrzepując przesiąknięty brudną cieczą but i kręcąc głową z niedowierzaniem. Moje ulubione dżinsy i nowe tenisówki. Dziura wielkości opony od tira, calutka wypełniona brudną cieczą. Gdy podniosłam głowę, moje rozwścieczone spojrzenie natrafiło na plakat przymocowany do ogrodzenia, które właśnie mijałam.


 

Dom kultury "Avis" zaprasza młodzież

szkolną na bezpłatne warsztaty fotograficzne


 

Wytłuszczony napis otoczony był przez dziesiątki wielobarwnych fotografii różnej wielkości. Podniosłam wzrok na mijany budynek. Miejski dom kultury, przez lata niedofinansowywany, ostatnimi czasy doczekał się uznania i większych funduszy z budżetu. Nowa elewacja, wymienione okna, nowoczesny plac zabaw dla maluchów. W środku po raz ostatni byłam w czwartej klasie podstawówki, gdy wraz z kołem teatralnym wystawialiśmy jasełka. Od pamiętnych świąt, moja noga nie przekroczyła progu tego dwupiętrowego błękitnego gmachu. Tamtego dnia, coś mi jednak podpowiadało by wejść do środka. Przystrojona w okulary grubości denek od butelek rudowłosa recepcjonistka wyraźnie przeraziła się na widok mojego ociekającego obuwia. Zaczęłam z zaangażowaniem wycierać buty o wycieraczkę. Podeszłam do lady i sięgnęłam po leżący na niej folder informacyjny.

Zajęcia plastyczne dla najmłodszych, aerobik, kurs tańca dla uczniów podstawówki…jest- kurs fotograficzny dla młodzieży ze szkół ponadpodstwowych


 

- pomóc w czymś? - chrapliwy głos recepcjonistki w wieku okołoemerytalnym wyrwał mnie z chwilowego otępienia.

-Tak, ja...chciałam zapytać czy są jeszcze wolne miejsca na warsztaty fotograficzne?- bąknęłam odkładając folder

-Jedna chwilka...sprawdzę w bazie..mamy taki nowy program....- mruknęła niechętnie, wystukując coś na klawiaturze.

-Są jeszcze dwa wolne miejsca-oznajmiła sennym głosem. Nie wahałam sie długo, jeden szybki telefon do Ulki i byłam zdecydowana.


 

-Tylko my dwie? A Lidka? -Ula nie byłą przekonana

-Przecież Lidia ma jazdę konną w soboty, zapomniałaś?

-Skoro tak, to się zapisujemy- brzmiała odpowiedź mojej przyjaciółki.

Garść formalności, dane, które należało wklepać do bazy i tak oto zamknęłyśmy listę uczestników kursu, fotograficznego, bezpłatnego, co nieco już ożywiona recepcjonistka była uprzejma podkreślić dwukrotnie

- dwadzieścia osób... niestety gmina dała pieniądze na utworzenie tylko jednej grupy- westchnęła. -Dzieciaki powinny mieć zajęcie, realizować pasje- mówiła z przekonaniem, podczas gdy ja chowałam szkolną legitymację do kieszeni spodni.- Nie miałyby wówczas czasu na głupoty

Pokiwałam głową bez większego przekonania i bogatsza o nowe plany na rok szkolny opuściłam pachnący nową farbą budynek. Wybiegłam z bramy domu kultury i raz jeszcze otrzepałam mokre nogawki spodni. Zegarek na mojej komórce wskazywał godzinę piętnastą. Miałam sporo spraw do załatwienia.


 


 

***


 

- Jesteś kochanie-rozległo się gdy tylko przekroczyłam próg salonu " Afrodyta". To nie był głos mojej mamy, ona nie zwracała się do mnie " kochanie". To była Róża. Właścicielka zakładu, szefowa i przyjaciółka rodziny...no może nie całej rodziny. Róża nie miała własnych dzieci ani stałego faceta. Mieszkała z trzema psami ( Platon,Sokrates, Arystofanes)oraz dwoma czarnymi kotami ( Apulejusz i Safona) Osobliwe imiona zwierzaki zawdzięczały umiłowaniu Róży dla filozofii i kultury starożytnej. Idę o zakład ,że gdyby miała dzieci, to nazwała by je Orfeusz i Eurydyka- uwielbiała tą łzawą historię. Róża była okrąglutka jak ten pączek z burzą rudych, połyskujących w słońcu loków i buzią upstrzoną przez piegi. Nie można było nazwać jej pięknością ,ale w jej rysach i ogromnych zielonych oczach kryło się coś dostojnego i ciepłego. Upatrzyła mnie sobie jak tylko mama zaczęła dla niej pracować i od razu kazała zwracać się do siebie po imieniu. Tamtego dnia, w przededniu rozpoczęcia roku szkolnego 2006/2007, wyściskała mnie gdy tylko przekroczyłam próg salonu i zaczęła swój zwykły szczebiot

-Maja, koniecznie musimy odświeżyć twoją fryzurę, spójrz jakie masz rozdwojone końcówki, twoim włosom brak kształtu – lamentowała

-naprawdę? przeczesałam kasztanowe pukle dłonią. Nie chciałam żadnych zmian, ale podcięcie końcówek po upalnym lecie wydawało się rozsądne.

-Oczywiście, oczywiście- pomrukiwała.- jutro rozpoczęcie roku, musisz porządnie wyglądać.


 

Gdy nie całkiem przekonana usiadłam na fotelu, nie było już odwrotu. Róża rozpędziła się na dobre, skróciła włosy o kilka centymetrów, po czym mimo moich sprzeciwów, zaczęła majstrować przy czole

-ależ skarbie, trzeba nadać kształt – szczebiotała.

Po kilkunastu minutach przejrzałam się w lustrze i z przerażeniem stwierdziłam, ze po raz pierwszy w życiu mam grzywkę- prostą , gęstą, opadającą na jasnobrązowe brwi.

-śliczne- pochwaliła własne dzieło moja fryzjerka.-Prawda Grażynko, że naszej małej pasuje to uczesanie- zwróciła się do mojej mamy, która podczas całej operacji zajęta była robieniem balejażu klientce.

Mama obdarzyła mnie przelotnym spojrzeniem wygłaszając krótkie " całkiem ładnie", po czym wróciła do pracy. Nigdy nie traciła czasu i energii na niepotrzebny potok słów.

Podziękowałam Róży za nową fryzurę i już miałam opuszczać salon, gdy przypomniałam sobie po co w ogóle przyszłam.

-Mamo, masz dla mnie listę zakupów? Mówiłaś, że trzeba się wybrać do marketu.


 

Moja mama. Grażyna Jagodzińska, lat 39, zgrabna sylwetka, krótka blond fryzura na pazia, podkrążone ze zmęczenia oczy, zbyt ciemna szminka na ustach, niepotrzebnie dodaje jej lat. Zmarszczki? Kilka wokół szarych migdałowych oczu i głęboka linia na środku wysokiego czoła. Praca na dwie zmiany, rano w osiedlowym kiosku, a od czternastej do dziewiętnastej w salonie Róży. Wykształcenie średnie, dwuletnie studium ekonomiczne przerwała dla mnie...przeze mnie.


 

-tak, tak, zrobiłam listę, leży na ladzie – odpowiedziała nie patrząc na mnie. - pieniądze weź z mojej torebki, 50 zł powinno wystarczyć.

Znalazłam odpowiedni banknot, zgarnęłam do kieszeni listę i skierowałam się do wyjścia. Gdy naciskałam na klamkę przypomniałam sobie o jeszcze jednej ważnej sprawie

-mamo?-

tak?

-Zapisałam się na kurs fotograficzny w Avisie.

Brak reakcji. Zły znak.

-no wiesz...zawsze lubiłam fotografować...,a zajęcia są bezpłatne, w soboty przed południem

-w soboty sprzątamy - szorstka, krótka odpowiedź

-tak ,tak.. ja wiem- zaczęłam nerwowo zagryzać wargi- będę wcześniej wstawać, a część obowiązków zostawię na popołudnie. Proszę- dodałam nieco łamiącym się głosem, choć nie miałam najmniejszego zamiaru się poddać.

-Skoro tak Ci zależy, porozmawiamy o tym w domu. Zrób zakupy, wstaw zupę, może być pomidorowa, lubisz, prawda?

-Lubię

Lubię pomidorową i myśl, że w każdą sobotę będę miała możliwość zniknąć na dwie godziny. Weekendy są najgorsze, będę miała pretekst.


 

********


 

Nie chcę wracać do domu. Zrobiłam zakupy, wstąpiłam do kawiarenki internetowej by wysłać maila do Ciotki Wandy z Krakowa, u której spędziłam połowę tegorocznych wakacji. Deszcz już nie padał, nogawki dżinsów przeschły, wybrałam więc okrężną drogę przez pobliski park. Tak, w XXI wieku niektórzy nadal nie mają dostępu do globalnej sieci, ale nie powinnam narzekać. W końcu miałam komputer. Stary, sfatygowany, odziedziczony po dwunastoletniej córce ciotki Wandy, ale jednak. W parku było pusto, mieszkańcy pochowali się w swych ciasnych norkach. Przeskakiwałam napotkane kałuże walcząc z wielką ochotą by wpaść w odwiedziny do Uli. Przedwczoraj wróciła z Londynu, gdzie razem z Mikim zaczepili się na 2 tygodnie u kuzyna. Na pewno zrobiła masę fajnych zdjęć, chętnie posłuchałabym o ich wyprawie, nigdy nie byłam zagranicą, nawet na Słowacji czy w Czechach, zupełnie nigdzie. " Zupa pomidorowa... prasowanie... pierwszy dzień szkoły" w mojej głowie rozbłysła czerwona lampka. Ze zrezygnowaną miną Skierowałam się prosto na ulicę Leśną.


 

Mój blok. Ośmiopiętrowy moloch z dużej szarej płyty, pamiętający doskonale lata 70-te. Druga klatka, czwarte piętro, drzwi po prawej. Brązowe obicie, przybrudzony dzwonek, czarna wycieraczka z malunkiem kota. Nie lubię kotów. Tabliczka na drzwiach informuje:

" Z. G. Jagodzińscy"

Zapomnieli dopisać: wejście grozi trwałym paraliżem nerwowym. Umazałam białego kotka błotem z moich tenisówek, przekręciłam klucz, drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie. Ciemno, cicho, pusto. Nasze mieszkanie. Standardowe dwa pokoje z kuchnią i łazienką, wąski długi korytarz, zabudowany balkon. Mój pokój to 12 metrów kwadratowych granatowej wykładziny, duże okno z widokiem parking, stare ciemnobrązowe biurko i nieco trzeszcząca kanapa o błękitno-chabrowym obiciu, komunijny prezent od chrzestnej.


 

Zakupy wypakowane, zupa pomidorowa na gazie, deska do prasowania rozłożona, wyciągnęłam więc z szafy białą koszulę na rozpoczęcie roku szkolnego. Druga klasa liceum to nie przelewki, za rok będę w maturalnej, brzmi poważnie, dostojnie. Cieszę się, że to już koniec wakacji. Nie, nie dlatego, że jestem aż tak żądna wiedzy. Od zawsze lubiłam szkołę bo tam moim największym problemem była takie klasówka z matmy, trudne doświadczenie na chemii czy obgadująca mnie za plecami koleżanka z klasy. Zwykłe troski przeciętnych siedemnastolatków. No i były dziewczyny, moja drużyna. Ulka, Lidka i ja. Tak różne, a jednak żyć bez siebie nie mogłyśmy. Ulka to chodząca encyklopedia, inteligentna, oczytana, z pasją do biologii i fizyki, jestem pewna, że bez trudu dostanie się na wymarzoną medycynę. Lidię określić można jako piękność z wybiegu, idealne wymiary, lśniące włosy, nieskazitelna cera, wielkie oczy porcelanowej lalki, a ja? Ja to najsłabsze ogniwo. Pasuje do mnie mało efektowne słowo: zwyczajna. Największe sukcesy osiągałam na polu sportowym i w konkursach recytatorskich. Strata czasu i energii – jak mawiała moja mama.


 

Zegar kuchenny wskazał 17.30. mięśnie na mojej twarzy napięły się nienaturalnie, tętno przyspieszyło. Z każdą chwilą stawałam się coraz bardziej nerwowa, słyszałam już ciężkie monotonne kroki dudniące o schody dwa lub trzy piętra niżej. Jeszcze pół minuty, piętnaście sekund, pięć..trzask. Przełknęłam głośno ślinę. Przeszłam szybko do kuchni zamieszać zupę.

-Majka? Niski, chropowaty głos rozdarł powietrze.

-W kuchni -odkrzyknęłam

Coraz bliższe kroki. W powietrzu unosił się dobrze znany mi zapach Old Spice.

-padam z nóg, jest coś do jedzenia?

-pomidorowa, lubisz, prawda?

-Może być, to przynieś jak będzie gotowa, wiadomości idę obejrzeć

Szybka analiza sytuacji, wyglądu i ruchów. Można odetchnąć z ulgą.


 

Zbigniew Jagodziński, starszy specjalista w zakładzie mechaniki, trzydzieści pięć lat praktyki zawodowej. Postawna sylwetka, ciemne włosy z widocznymi oznakami siwizny, mocno zarysowana szczęka, wąskie usta. Mój tata.


 


 


 


 

*********


 

Wrzesień przywitał wszystkich deszczowo i mgliście, więc na uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego zamiast spódnicy założyłam czarne proste spodnie. Z dziewczynami spotkałam się pół godziny wcześniej, musiałyśmy się wyściskać po kilkutygodniowej rozłące.

O dziesiątej się zaczęło, jak co roku, ten sam schemat. Tłum tych samych opalonych po lecie twarzy, gwar szerokich korytarzy, orzełek nad wejściem do sali gimnastycznej, rzędy niewygodnych ławek. Dyrektorka przy mikrofonie.


 

Baczność. Poczet sztandarowy wstąp. Do hymnu Państwowego.

Mazurek odśpiewany nieco fałszywie.

Po hymnie. Poczet sztandarowy wystąp.

Spocznij.

Witamy w nowym roku, życzymy sukcesów,

boisko zostało odnowione, wybryki będą karane,

grono nauczycielskie poszerzone,

przywitajcie nową panią profesor od biologii,

brawa, brawa, życzę wszystkim powodzenia,

rozejść się do klas, tylko w kolejności

i bez przepychania.


 

I po krzyku.


 

-No , Majeczka, co za fryz-zacmokała Lidka, przeczesując palcami swe nienagannie ułożone loki- gdy przepychałyśmy się schodami na drugie piętro, do naszej klasy.

-to z okazji nowego roku szkolnego- wtrąciła się Ulka. Jej okulary w grubych brązowych oprawkach komponowały się zabawie z opaloną po lecie cerą .Okrągłą buźkę jak zwykle okalały krótkie czarne kosmyki sięgające za brodę.

-to był pomysł Róży- jęknęłam przygładzając grzywkę- same wiecie, że jak ona się na coś uprze, to nie ma zmiłuj.

-no coś Ty, świetnie wyglądasz- tak nowocześnie - stwierdziła Lidka z uznaniem-może i ja powinnam się wybrać do tej całej Róży, a swoją drogą, to czemu nie oddałaś się w ręce własnej mamy?

-To taki niepisany układ- mruknęłam-żadnych niepotrzebnych pretensji.

-No w każdym razie, ta grzywka to był świetny pomysł- zaszczebiotała Lidia nie patrząc na mnie. Jej spojrzenie i rzęsy wyczyniały właśnie cuda wypróbowując swą moc na nowej ofierze- Janek Rudnicki, maturzysta i finalista olimpiady matematycznej. Czysty intelekt w ciele koszykarza.

-Lidka- jęknęłyśmy z Ulką jednocześnie

-no co? Tak się bawię...

Nigdy nie byłyśmy w stanie zrozumieć jej zamiłowania do jawnych flirtów z wszystkimi przedstawicielami rodu męskiego. Najciekawsze, że Lidka wcale nie była zainteresowana bliższą znajomością z nimi, rzucała ich na kolana swym spojrzeniem, podsycała szalejące hormony minkami i słodkim głosem, po czym konsekwentnie dawała kosza.

-dlaczego nie zaczniesz spotykać sie z którymś na stałe?- podpuściłam ją kiedyś.

-Nie jestem zainteresowana- odparła

-więc po co to strojenie minek, flirtowanie?

-dobrze im tak- wycedziła, a jej spojrzenie było niezwykle chłodne – zasługują na to. Wszyscy. Bez wyjątku. I Dobrze o tym wiesz.

-Dobrze wiedziałam.


 

Po części oficjalnej i krótkim spotkaniu z wychowawcą mogliśmy się rozejść. Razem z Ulą i Lidią postanowiłyśmy uczcić pierwszy dzień września tak, jak rok temu- wielkie Lody w cukierni Pana Romana i wizyta przy Pomniku Żołnierza. To zabawne, że każdy dzieciak w tym kraju zapytany o to, z czym kojarzy mu się pierwszy wrzenia, odpowie, że z początkiem szkoły, a jedna z największych tragedii w dziejach ludzkości schodzi na drugi, ba, na trzeci albo i piąty plan. Postanowiłyśmy podreperować nieco statystyki i zapoczątkowałyśmy tradycję palenia znicza pod miejskim pomnikiem poświęconym ofiarom II wojny światowej, młodym chłopcom, dziewczynom takim jak my...a może nie? Może lepszym, szlachetniejszym, odważniejszym, takim, którzy gotowi byli przelać krew za wolność, za przyjaciół, za Polskę, którzy potrafili pięknie umierać i pięknie żyć.


 

Znicz był czerwony, a pomnik brudny. Jak zwykle.

witam;)

Jakiś czas temu, zainspirowana historią, która wydarzyła się naprawdę, zaczęłam spisywać losy pewnej siedemnastolatki.  Zupełnie nie mogłam zapanować nad kolejnością opisywanych zdarzeń, stąd na samym początku powstało zakończenie, a  później wstęp i cała reszta.

Jeśli macie ochotę poznać historię młodych ludzi, którzy mimo przeciwności losu, potrafili  " pięknie żyć", zapraszam do lektury;) 

Historia publikowana będzie we fragmentach. Dziś prezentuję pierwszy z nich.